piątek, 27 marca 2015

Pożegnanie z Glee!


Wszystko co dobre, kiedyś się kończy. Przerost fenomenalności nad treścią sprowadza najlepsze dzieło artystyczne do wielkiego upadku. Lub po prostu trzeba wiedzieć kiedy usunąć się ze sceny będąc jeszcze na szczycie, albo kiedy wiadomo, że szczyt jest już nieosiągalny lub najzwyczajniej w świecie się oddala. Tak jest z książkami, filmami, serialami i wszystkim, co związane ze szklanym ekranem lub zwykłym odbiorem artystycznym. Jedne rzeczy zwykle zaczynają nas nudzić, inne przekształcają się w klasyki, a inne w gnioty, które po jakimś czasie również zaczynamy traktować jak swego rodzaju wyznaczniki standardu.

Seriale oglądają wszyscy, bez względu na wiek, płeć czy sposób myślenia. Mogą to być południowoamerykańskie telenowele, polskie tasiemce, czy wyszukane produkcje z różnych zakątków świata. Tematy również zahaczają o wszelkie bieguny życia. Wątki miłosne, świat przestępczy, religia, muzyka, taniec, wojna, fantastyka, kosmos, codzienne życie i co tylko twórcy wpadnie akurat do głowy. Każdy temat jest dobry i każdy znajdzie swojego odbiorcę.

Nie pamiętam w jaki sposób trafiłem na Glee, ale kto nie lubi muzyki? No tak, muzyka jest różna i pewnie ta przedstawiana w tej produkcji nie przypadnie każdemu do gustu. A muzyka stała się w tym serialu spoiwem do opowiedzenia historii ludzi, na których nikt nie stawiał złamanego grosza. Czyli takich, na jakich sami czasem się kreujemy. Lubimy oglądać, że ktoś ma gorzej, a jeszcze bardziej, gdy ten ktoś zaczyna o siebie walczyć, z czyjąś pomocą lub nie, ale daje nam do zrozumienia, że w sobie nic nie musimy zmieniać, bo możemy pooglądać jak to robią kreacje w ekranie telewizora.

Zastanawiam się czy Glee miało w swoim założeniu jakieś cele do spełnienia. Może zmotywować widzów do działania lub chociaż zmiany myślenia. Nie wiem. Ja przez te 121 odcinków dobrze się bawiłem obserwując i podglądając innych przede wszystkim w śpiewaniu, a potem w popełnianiu błędów, podejmowaniu decyzji, zawracaniu, poddawaniu się i spełnianiu marzeń.

Najważniejszym wyznacznikiem sukcesu jakiejkolwiek produkcji nie jest chęć utożsamienia się z którymkolwiek bohaterem, ale pragnienie, że byłoby się szczęściarzem poznając kogokolwiek z obsady, chociażby ostatniego frajera i mordercę, któremu nomen omen dzieje się życie. Dlatego tak lubimy seriale. Oglądamy to, co sami z największą przyjemnością i ostatnim życzeniem chcielibyśmy i wzbranialibyśmy się jednocześnie przed zrobieniem czy pomyśleniem.

Glee się skończyło. I chociaż był to jedyny serial, który śledziłem na bieżąco, mimo wielu rzeczy, które tam przedstawiano, a się nie zgadzałem, oglądałem, bo lubiłem. Czy czegoś się nauczyłem? Chyba jednego i to zresztą czegoś, czego uczyć się będę przez całe życie. Wszyscy i wszystko zasługuje na odrobinę uwagi.

Nie mam zamiaru nikogo przekonywać i zachęcać do oglądania. Bo czy to ten, czy inny serial, każdy odnajduje swój. Najistotniejsze jest, aby nie dać się pochłonąć i umieć rozróżnić „serial” od „wyraźnego spojrzenia na świat”.


„Postrzegaj świat nie takim, jaki jest, ale jakim powinien być.”

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz