Wszystko
co dobre, kiedyś się kończy. Przerost fenomenalności nad treścią sprowadza
najlepsze dzieło artystyczne do wielkiego upadku. Lub po prostu trzeba wiedzieć
kiedy usunąć się ze sceny będąc jeszcze na szczycie, albo kiedy wiadomo, że
szczyt jest już nieosiągalny lub najzwyczajniej w świecie się oddala. Tak jest
z książkami, filmami, serialami i wszystkim, co związane ze szklanym ekranem
lub zwykłym odbiorem artystycznym. Jedne rzeczy zwykle zaczynają nas nudzić,
inne przekształcają się w klasyki, a inne w gnioty, które po jakimś czasie
również zaczynamy traktować jak swego rodzaju wyznaczniki standardu.
Seriale oglądają wszyscy, bez
względu na wiek, płeć czy sposób myślenia. Mogą to być południowoamerykańskie
telenowele, polskie tasiemce, czy wyszukane produkcje z różnych zakątków
świata. Tematy również zahaczają o wszelkie bieguny życia. Wątki miłosne, świat
przestępczy, religia, muzyka, taniec, wojna, fantastyka, kosmos, codzienne
życie i co tylko twórcy wpadnie akurat do głowy. Każdy temat jest dobry i każdy
znajdzie swojego odbiorcę.
Nie pamiętam w jaki sposób
trafiłem na Glee, ale kto nie lubi muzyki? No tak, muzyka jest różna i pewnie
ta przedstawiana w tej produkcji nie przypadnie każdemu do gustu. A muzyka
stała się w tym serialu spoiwem do opowiedzenia historii ludzi, na których nikt
nie stawiał złamanego grosza. Czyli takich, na jakich sami czasem się kreujemy.
Lubimy oglądać, że ktoś ma gorzej, a jeszcze bardziej, gdy ten ktoś zaczyna o
siebie walczyć, z czyjąś pomocą lub nie, ale daje nam do zrozumienia, że w
sobie nic nie musimy zmieniać, bo możemy pooglądać jak to robią kreacje w
ekranie telewizora.
Zastanawiam się czy Glee miało w
swoim założeniu jakieś cele do spełnienia. Może zmotywować widzów do działania
lub chociaż zmiany myślenia. Nie wiem. Ja przez te 121 odcinków dobrze się
bawiłem obserwując i podglądając innych przede wszystkim w śpiewaniu, a potem w
popełnianiu błędów, podejmowaniu decyzji, zawracaniu, poddawaniu się i
spełnianiu marzeń.
Najważniejszym wyznacznikiem
sukcesu jakiejkolwiek produkcji nie jest chęć utożsamienia się z którymkolwiek
bohaterem, ale pragnienie, że byłoby się szczęściarzem poznając kogokolwiek z
obsady, chociażby ostatniego frajera i mordercę, któremu nomen omen dzieje się
życie. Dlatego tak lubimy seriale. Oglądamy to, co sami z największą
przyjemnością i ostatnim życzeniem chcielibyśmy i wzbranialibyśmy się
jednocześnie przed zrobieniem czy pomyśleniem.
Glee się skończyło. I chociaż
był to jedyny serial, który śledziłem na bieżąco, mimo wielu rzeczy, które tam
przedstawiano, a się nie zgadzałem, oglądałem, bo lubiłem. Czy czegoś się
nauczyłem? Chyba jednego i to zresztą czegoś, czego uczyć się będę przez całe
życie. Wszyscy i wszystko zasługuje na odrobinę uwagi.
Nie mam zamiaru nikogo
przekonywać i zachęcać do oglądania. Bo czy to ten, czy inny serial, każdy
odnajduje swój. Najistotniejsze jest, aby nie dać się pochłonąć i umieć
rozróżnić „serial” od „wyraźnego spojrzenia na świat”.
„Postrzegaj
świat nie takim, jaki jest, ale jakim powinien być.”
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz