Książkę
można wymęczyć na kilka sposobów. Czytać po kawałku w nierównych odstępach
czasu, traktując każdy rozdział jako początek; w ogóle nie czytać i myśleć, że
pozbyłem się problemu, ale nadal zastanawiając się – może jednak; lub wyłączyć
się z rzeczywistości w wolną niedzielę i czytać do bólu. A nóż widelec, może
mnie wciągnie...
„Coś niebieskiego” przeleżało
1,5 miesiąca domagając się zakończenia historii z romansem w tle. Niestety złe
wrażenie wywołane przez pierwszą część, negatywnie również nastawiło mnie do
niby lepszej połowy sagi. Czytałem, czytałem, częściej raczej myśląc (nuuuda),
niż skupiając się na samej treści. Sam do końca nie mogę się przekonać czy
zmieniłem zdanie o atrakcyjności powieści. Nie, nie zmieniłem, książka nadal
pozostanie mi w pamięci jako – z lekka to określę – mało konkretna. Dorzucę
malutkie ALE, które jak lew bronić będzie niezwykłego przekonania, które po raz
pierwszy dotknęło mnie w zazwyczaj mało dostrzeganym przeze mnie morale: Życie
od nowa to nie fikcja.