niedziela, 13 września 2015

Emily Giffin – Coś niebieskiego


Książkę można wymęczyć na kilka sposobów. Czytać po kawałku w nierównych odstępach czasu, traktując każdy rozdział jako początek; w ogóle nie czytać i myśleć, że pozbyłem się problemu, ale nadal zastanawiając się – może jednak; lub wyłączyć się z rzeczywistości w wolną niedzielę i czytać do bólu. A nóż widelec, może mnie wciągnie...

„Coś niebieskiego” przeleżało 1,5 miesiąca domagając się zakończenia historii z romansem w tle. Niestety złe wrażenie wywołane przez pierwszą część, negatywnie również nastawiło mnie do niby lepszej połowy sagi. Czytałem, czytałem, częściej raczej myśląc (nuuuda), niż skupiając się na samej treści. Sam do końca nie mogę się przekonać czy zmieniłem zdanie o atrakcyjności powieści. Nie, nie zmieniłem, książka nadal pozostanie mi w pamięci jako – z lekka to określę – mało konkretna. Dorzucę malutkie ALE, które jak lew bronić będzie niezwykłego przekonania, które po raz pierwszy dotknęło mnie w zazwyczaj mało dostrzeganym przeze mnie morale: Życie od nowa to nie fikcja.