Długo,
długo, długo nie czytałem. Życie. Jest tak samo skomplikowane jak historie w
opowieściach, które czytam. Ale nie ważne. „Coś pożyczonego” to książka, a
jakże pożyczona, ale nie jako taka zwykła kupa papieru. Dana z pewnego rodzaju namaszczeniem. Madziu, wspomnę Cię po
raz pierwszy jako mojego głównego dilera książkowego – naturalnie dzięki za
wszystkie tytuły, które już do mnie trafiły, i które zapewne jeszcze przede
mną. O co chodzi z tym błogosławieństwem? Otóż, podobno będę pierwszą osobą,
której ta książka mogłaby się nie spodobać (czy tak było, zapraszam poniżej).
Po przeczytaniu trzech opasłych
tomów Greya, miałem nadzieję na zupełną zmianę gatunkową, a tu przeznaczony mi
był kolejny romans. Na dodatek właśnie teraz się załamałem. Postanowiłem przerolować
Wikipedię, żeby sprawdzić jak dokładnie klasyfikowana jest ta książka, no i z
jednej strony ciekawostka, z drugiej potwierdzenie dlaczego nie chciałem jej
czytać. „Coś pożyczonego” to powieść chick
lit, czyli odmiana literatury tworzona przez kobiety i dla kobiet (słówko głównie
wcale mnie nie pociesza). No dobra..., ale przecież: OBYKSIĄŻKA!