Warto od
czasu do czasu obejrzeć telewizję śniadaniową, bo pomiędzy historiami: jak uprać
skarpetki, a ile wydać na święta, można znaleźć i takie perełki, jak prezentacje
ciekawych książek. W dodatku polskich autorów. W innym wypadku, ta książka
nigdy by do mnie nie trafiła. Chociaż i tak upłynęło sporo wody w Wiśle zanim
do niej zasiadłem. A jak już zasiadłem to z gorącym cydrem w ulubionej kawiarni
i buchnąłem połowę na raz. Reszta była formalnością i to w mgnieniu oka.
Andrzej „Kogut” Sowa ponad
dwadzieścia lat temu był wokalistą grupy Maria Nefeli, z którą to dostał
nagrodę na festiwalu w Jarocinie. Zespół z tak zwaną ciężką muzyką, której
osobiście na co dzień nie słucham, ale która ma rzesze swoich fanów. I ten owy
zespół z rozpisanym przepisem na sukces dla „Koguta” nie stanowił takiej
wartości jak coś mu bardziej bliskiego – alkohol i narkotyki. Historia dobrze
znana: osiągnąć szczyt, spaść poniżej dna i jakoś stamtąd wyjść. Proste słowa,
ale w życiu Andrzeja Sowy oznaczały tragiczne i bolesne przeżycia.