Ta
książka przeleżała u mnie ponad dwa miesiące od momentu kiedy ją dostałem.
Paradoksalnie powinienem ją przeczytać od razu gdy stała się moją własnością.
Dostałem ją z potrójną ważnością. Po pierwsze – od kogoś bardzo dla mnie
ważnego, po drugie – z okazji urodzin i po trzecie – zupełnie nieoczekiwanie.
Dlatego w tym momencie stała się swego rodzaju archetypem, czymś co wymaga
wyjątkowego szacunku i wdzięczności, a w szczególnej mierze podejścia podniosłości,
ale także najzwyklejszej przyjemności z jej wykorzystania. Nie dlatego, że jest
to „Dziewczyna z pociągu”. Tytuł mógłby być każdy inny. Istotne są małe gesty,
które odzwierciedlają drugiego człowieka i sprawiają, że mam ochotę szczerze
się uśmiechnąć.
Naturalnie książka nie stała się
relikwią, do której nie chciałem podejść. To trochę jak rozpakowywanie
prezentu. Bardziej cieszysz się z dobierania się do niego, niż z tego co jest w
środku. A „Dziewczyna z pociągu” wychwalona przez serwisy, blogerów i samego
Stephena Kinga to thriller (chyba mój pierwszy), który z lekka porównywałem do
lubianych przeze mnie kryminałów.