Zażyłem
powszechnego narkotyku ukrytego w postaci ogólnie wychwalanego dzieła. Książka
lub film, które są w „Top” nie były w centrum moich zainteresowań. Wolałem
wybierać te tytuły, których nikt nie zna, żeby samemu wyrobić o nich zdanie,
nie ulegając jakiemukolwiek trendowi. Zbyt często porównuję sztukę do finansów,
w których okazja do kupowania akcji, które już wszyscy mają oznacza, że hossa
dobiega końca. Ale czy kiedy książka przeżywa swoje apogeum, może stać się za
chwilę efektem korekty, która na giełdzie w końcu musi nastąpić?
Po świetnym „Gwiazd naszych
wina”, wyznaczyłem sobie pewien standard miłosnych opowieści. Czy aby „love,
rosie” to mierne romansidło? To historia o miłości owszem, o przyjaźni i o
wszystkich innych uczuciach, które doświadczają człowieka przez całe życie.
„love, rosie” to streszczenie.
Tytułową bohaterkę poznajemy
jako siedmiolatkę, patrzymy co robi jako nastolatka... i dalej nie powiem na
jakim etapie skończy się opowieść, bo sam miałem inne oczekiwania niż się
okazało. Niespodzianka dla tych, co nie widzieli filmu i szykują się na
książkę. Rosie to dobra dziewczyna, zupełnie normalna, ma rodzinę, przyjaciół,
no i oczywiście tego jednego wybranego... przyjaciela. Ich więź jest idealna,
trwa i trwa bez względu na okoliczności. Coś, co w normalnym życiu zdarza się
albo wcale, albo zawsze, tylko nie jest dostrzegane.
Książka to zbiór wyborów, tych
trafionych i tych nie, wyborów przypadkowych, przemyślanych i tych, na które
nie ma się żadnego wpływu, wyborów, których nie chce się dokonywać, i których
nie można dokonać, utęsknionych i zabronionych. Wszystkich tych, które
przytrafiają się codziennie, bez względu na to, co się robi i jakim jest się
człowiekiem, a przede wszystkich, kogo one dotyczą.
Ani razu nie byłem wkurzony na
decyzję Rosie, która zachowywała się raz racjonalnie, a raz nie, ale zawsze tak
jak wymagała tego sytuacja, jak radziło jej serce czy rozum. To nie były wybory
typu: „nie powiem mu o raku, bo nie chcę go ranić, dlatego zrywam wszelkie kontakty”.
Czytałem prawdziwą historię, poznałem Rosie i jej świat. Jej rodzinę, szkołę,
pracę, wyjazdy, marzenia, rozrywki, myśli.
Czułem się jakbym oglądał serial
o czyimś życiu, w którym często widziałem siebie lub porównywałem podobne
sytuacje, które mi się przytrafiły. I mam na myśli tu zwykłą codzienność wobec
której przechodzi się obojętnie. Dopiero streszczenie całego życia pokazuje, że
wszystko ma sens, jakiś cel, choćby prowadził do rynsztoka.
Nawet nie zdajemy sobie sprawy z
iloma ludźmi przychodzi się nam spotkać w ciągu całego życia. Rosie poznaje
ważnych dla siebie ludzi w miejscach, po których by się tego zupełnie nie
spodziewała. Można jej jednego pozazdrościć. Łatwości w relacjach z rodziną,
które nie zawsze są łatwe, z przyjaciółmi, których staramy się traktować bliżej
i z wrogami, którzy uczą nas o sobie więcej, niż jesteśmy sobie wyobrazić.
Na koniec zostawiłem formę
książki: listy, maile, smsy, czaty. Tak przez całe 507 stron (oprócz epilogu).
Już po stu stronach przestałem czekać na normalny opis przyrody. Mówienie
zamiast opisywanie prozą jest o wiele przyjemniejsze. Zdawało mi się, że
podglądam czyjąś korespondencję, i to całkiem legalnie.
„love, rosie” to książka
zdecydowanie do polecenia. Dla kogo? Sam nie wiem, może dla tych na zakręcie,
co by się naprostowali, zobaczyli, że się da, dla tych, co mają więcej niż
jakieś minimum, by zdali sobie sprawę, że może coś jednak tracą i w końcu dla
całej reszty, by po prostu na chwilę
przełączyła się na inne życie.
Okładka to zdjęcie z filmu obejmującej
się młodej pary przyjaciół/zakochanych w zachodzącym miastowym słońcu.
„Wszędzie
tam, gdzie się zatrzymasz, dopadnie cię twoje życie.”
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz