Warto od
czasu do czasu obejrzeć telewizję śniadaniową, bo pomiędzy historiami: jak uprać
skarpetki, a ile wydać na święta, można znaleźć i takie perełki, jak prezentacje
ciekawych książek. W dodatku polskich autorów. W innym wypadku, ta książka
nigdy by do mnie nie trafiła. Chociaż i tak upłynęło sporo wody w Wiśle zanim
do niej zasiadłem. A jak już zasiadłem to z gorącym cydrem w ulubionej kawiarni
i buchnąłem połowę na raz. Reszta była formalnością i to w mgnieniu oka.
Andrzej „Kogut” Sowa ponad
dwadzieścia lat temu był wokalistą grupy Maria Nefeli, z którą to dostał
nagrodę na festiwalu w Jarocinie. Zespół z tak zwaną ciężką muzyką, której
osobiście na co dzień nie słucham, ale która ma rzesze swoich fanów. I ten owy
zespół z rozpisanym przepisem na sukces dla „Koguta” nie stanowił takiej
wartości jak coś mu bardziej bliskiego – alkohol i narkotyki. Historia dobrze
znana: osiągnąć szczyt, spaść poniżej dna i jakoś stamtąd wyjść. Proste słowa,
ale w życiu Andrzeja Sowy oznaczały tragiczne i bolesne przeżycia.
Poznajemy całą historię muzyka/narkomana,
poczynając od lat bardzo wczesnych (notabene ja nie pamiętam co robiłem mając 3
lata), sytuacji w domu, wejścia w świat muzyki, po zupełnie zwykłe spróbowanie
używek. Następnie lata ćpania i poniewierania się po rynsztokach, by na koniec
w sposób określany przez samego autora uwolnienia od zła, czyli doświadczenia cudu.
Bardzo często nie zdajemy sobie
sprawy z tego, że zwykłe czynności, pojedyncze decyzje i ludzie, których
poznajemy tylko w przelocie wpływają na nasze życie, kształtują nasz charakter
i prowadzą w określonym kierunku. Dobrym lub złym.
Rodzina „Koguta”, której tak
naprawdę nie miał. Ojciec alkoholik, matka przytłoczona życiem nie interesowała
się dziećmi, tak więc ogólny brak zainteresowania i pozostawienie losu losowi.
Kościół, który reprezentowany przez księży pedofilów wypaczał Jego prawdziwy
obraz oraz fałszywi przyjaciele, którzy wykorzystywali, molestowali i wkładali
do głowy wszystkie najgorsze wzorce.
Jedyną ucieczką była muzyka i
coraz to głębsze wnikanie w świat narkotyków, po których jest mi dobrze i
wszystko mam gdzieś. Bo skoro nie mam nic innego? A potem to już tylko ciągły
haj, bezdomność, co chwilę inna dziewczyna, smród, otwarte rany i bezmyślne
patrzenie na destrukcję innych.
Czy z takiego stanu można się
wyrwać? Autor sam świeci przykładem i pokazuje, że dał radę. Dla Niego wybawieniem
stał się Bóg. Bo trochę przez przypadek, trochę przymuszony trafił na spotkania
rekolekcyjne i tam zaczął swoją przemianę. Zaczął głosić swoje świadectwo (jak
sam to określał) i przywracać swoje człowieczeństwo.
Jedna rzecz w książce, a tak
naprawdę w myśleniu autora - bohatera nie podobała mi się. Bardzo często
Andrzej Sowa powoływał się na pomoc od Boga, cierpliwie siadając i czekając na
bieg wydarzeń. Bo jeśli zawierzymy się Bogu, to wystarczy powiedzieć POMÓŻ i
hop siup bez jakiegokolwiek wysiłku ją dostaniemy. No cóż, „Kogut” tak miał!
Czy aby na pewno tak jest w prawdziwym życiu, czy może to właśnie kwestia
wielkości wiary, że tak się stanie. Każdy sam powinien to ocenić.
Książka jest naprawdę
rewelacyjna, bardzo szybko się ją czyta, a więc zachęcam do zapoznania się z
historią, bo może jak mówi okładka: „Po tej książce nigdy nie sięgniesz nawet
po skręta.”
„Zajrzałem
z zainteresowaniem do tego portalu, a tam autentycznie zobaczyłem baśniową
krainę: zwierzaczki, krasnoludki i pachnące roślinki.”
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz