Długo,
długo, długo nie czytałem. Życie. Jest tak samo skomplikowane jak historie w
opowieściach, które czytam. Ale nie ważne. „Coś pożyczonego” to książka, a
jakże pożyczona, ale nie jako taka zwykła kupa papieru. Dana z pewnego rodzaju namaszczeniem. Madziu, wspomnę Cię po
raz pierwszy jako mojego głównego dilera książkowego – naturalnie dzięki za
wszystkie tytuły, które już do mnie trafiły, i które zapewne jeszcze przede
mną. O co chodzi z tym błogosławieństwem? Otóż, podobno będę pierwszą osobą,
której ta książka mogłaby się nie spodobać (czy tak było, zapraszam poniżej).
Po przeczytaniu trzech opasłych
tomów Greya, miałem nadzieję na zupełną zmianę gatunkową, a tu przeznaczony mi
był kolejny romans. Na dodatek właśnie teraz się załamałem. Postanowiłem przerolować
Wikipedię, żeby sprawdzić jak dokładnie klasyfikowana jest ta książka, no i z
jednej strony ciekawostka, z drugiej potwierdzenie dlaczego nie chciałem jej
czytać. „Coś pożyczonego” to powieść chick
lit, czyli odmiana literatury tworzona przez kobiety i dla kobiet (słówko głównie
wcale mnie nie pociesza). No dobra..., ale przecież: OBYKSIĄŻKA!
Przenosimy się do Nowego Jorku i
tu od razu wskażę na spory plus, bo mimo że opisy nie dominują, z łatwością i
wielką przyjemnością wizualizowałem sobie bycie w Wielkim Jabłku. Główną
bohaterką i narratorką jest Rachel, poukładana, grzeczna i nieśmiała
prawniczka, która żyje u boku swojej najlepszej przyjaciółki Darcy, marząc o
pięknej miłości. I oczywiście, zupełnie się tego nie spodziewając trafia ją
strzała Amora od kogoś, kogo by się nie chciała nawet spodziewać – Dextera,
narzeczonego Darcy.
Perypetie romansu, wakacyjnego
romansu, ciągłe rozmyślania jak by to zrobić, żeby było dobrze, może później,
może wcale. Trafiłem na kilkaset stron oczekiwania, że zaraz się wyda i wtedy
zacznie się akcja. Nic z tego. Cała historia zmierza w kierunku, iż to Rachel
jest tą złą, no bo kradnie przyjaciółce przyszłego męża tuż przed ślubem, i nie
może się zdecydować jak to wszystko rozwiązać. Nikt nic nie wie (do czasu), a książka
powoli dobiega do końca.
Tak jak polubiłem Anę od Greya,
to Rachel jakoś nie przypadła mi do gustu. Niby jest dobrą prawniczką, ale
zdominowana przez Darcy nie wierzy w siebie. Przyjaciółka jest dla niej
miernikiem wszystkiego. Nie ma swego zdania, czeka, aż Dex coś postanowi, radzi
się innych. Taka Rachel – chciałabym, ale
nie wiem czy mogę coś zrobić.
W książce naprawdę niewiele się
dzieje, poza wyjazdem do Londynu, który miałem nadzieję wprowadzi jakiś super
wątek, co naturalnie nie miało miejsca, no ale pobyłem przez tydzień w Europie.
Rozgrzane do czerwoności przez bohaterkę są relacje i to też tylko w jej
myślach. Między nią a Darcy i jej decyzyjnością, Dexem i spędzonymi z nim
nocami, racjonalną koleżanką z pracy, głosem rozsądku Ethana (kolegi z
Londynu), roztrząsaniu dzieciństwa, lat szkolnych, a nawet relacji rodzinnych.
Wszystko to jednak wskazuje, że to co spotyka człowieka przez całe życie ma
wpływ na charakter i podejście do świata.
Z przykrością stwierdzam, że
„szału nie ma”, a totalnie nijakie zakończenie utwierdza mnie, że na tym należy
poprzestać.
Ale, że dostałem w pakiecie drugą
część: „Coś niebieskiego”, przetrawię ją tylko dlatego, że z okładki
wyczytałem, że historia opisana jest tam z pozycji Darcy. Mam nadzieję, że ona
jest ciekawsza. Ona czyli Darcy, i ona czyli książka.
Cóż, nawet nie mam żadnej
puenty. Po prostu nie polecam, bo wieje nudą, ale skoro to gatunek chick lit,
to może kobiety znajdą tam, to czego ja nie odkryłem.
„Sięgnięcie
po coś, czego pragniemy, oznacza również utratę czegoś innego.”
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz