Książkę
można wymęczyć na kilka sposobów. Czytać po kawałku w nierównych odstępach
czasu, traktując każdy rozdział jako początek; w ogóle nie czytać i myśleć, że
pozbyłem się problemu, ale nadal zastanawiając się – może jednak; lub wyłączyć
się z rzeczywistości w wolną niedzielę i czytać do bólu. A nóż widelec, może
mnie wciągnie...
„Coś niebieskiego” przeleżało
1,5 miesiąca domagając się zakończenia historii z romansem w tle. Niestety złe
wrażenie wywołane przez pierwszą część, negatywnie również nastawiło mnie do
niby lepszej połowy sagi. Czytałem, czytałem, częściej raczej myśląc (nuuuda),
niż skupiając się na samej treści. Sam do końca nie mogę się przekonać czy
zmieniłem zdanie o atrakcyjności powieści. Nie, nie zmieniłem, książka nadal
pozostanie mi w pamięci jako – z lekka to określę – mało konkretna. Dorzucę
malutkie ALE, które jak lew bronić będzie niezwykłego przekonania, które po raz
pierwszy dotknęło mnie w zazwyczaj mało dostrzeganym przeze mnie morale: Życie
od nowa to nie fikcja.
Mimo wszystko zacznę od
pozytywu. „Coś niebieskiego” spokojnie można czytać jako osobną książkę, bez
konieczności znania „Czegoś pożyczonego”. Otrzymujemy sztywny kręgosłup w
postaci ugruntowanej fabuły. Dwie przyjaciółki, odwołany ślub, zdrada, ciąża i
kłopoty różnego kalibru w otoczeniu nigdy nie śpiącego Nowego Jorku.
Darcy, główna bohaterka to pewna
siebie kobieta na stanowisku, która do pewnego czasu otrzymywała wszystko czego
zapragnęła. Piękna, zaradna, co by tu nie wymieniać, kobieta idealna. Jednej
rzeczy nie mogła przewidzieć. Ciosu zadanego przez narzeczonego, który zdradza
ją z najlepszą przyjaciółką oraz ciosu zadanego przez przyjaciółkę zdradzającą
ją z jej narzeczonym. Dwie nie do wybaczenia i nie do pojęcia zdrady, rujnujące
dotychczasowe plany, przyzwyczajenia, myślenie.
Kiedy próby utrzymania wizerunku
mocnego charakteru nie idą w dobrym kierunku, jedynym wyjściem, osobiście
według mnie bardzo dobrym, to zabranie dupy w troki, oddzielenie grubą krechą przeszłości
bez mówienia komukolwiek gdzie i kim będę.
Co z tego wynika dla Darcy?
Przeprowadzka do Londynu. I od razu zrobiło mi się lepiej, może dlatego, że to
miasto poznałem i łatwo mi je urzeczywistnić, niż Nowy Jork, który pozostaje
tylko bladym marzeniem małego europejskiego turysty. Darcy z „brzuchem na głowie”, bez
przyjaciół i jakiegokolwiek planu wymusza na ostatniej osobie, którą może o coś
poprosić wspólne mieszkanie, życie i dzielenie się jakby sobą, co i tak
przyjmowane jest z niechęcią. Od tego momentu książka zaczyna atakować i
pokazywać co dzieje się z osobą pozbawioną perspektyw i rzuconą na nieznane
wody.
Korci mnie, żeby nie napisać, co
w tej nudnej książce tak mi się spodobało. Może nie jest to jakoś bardzo
odkrywcze. A raczej nie przydarza się tak często lub często o tym się nie
myśli, pozwalając swoim emocjom wierzyć, że przecież cały czas mamy nad wszystkim
kontrolę. Rzadko kiedy odcinamy się od przeszłości i zaczynamy życie od nowa.
Zazwyczaj popycha nas do tego jakaś tragedia. Częściej trwamy na posterunku
swojego życia, w nieszczęściu, ale nie dając za wygraną. Może warto tak jak
Darcy spróbować?
Aby się udało trzeba zapomnieć o
wszystkim, o wszystkich i dodatkowo zmieniać siebie. Pozostać tym samym, ale w
nowej odsłonie. Jedno jest pewne, życie się o Ciebie upomni. Darcy się o tym
przekonała. Doświadczyła rzeczy niespodziewanych, nowych, ale jakże podobnych
do poprzedniego życia. Warto!
Nadal pozostaję w przekonaniu,
że książka nie porywa, żeby już nie powtarzać, że jest nudna, to jednak ukryta
kwestia, że wszystko jest możliwe (mimo, że bohaterka wcale nie była załamana i
zdesperowana) jest prawdą i wymaga naprawdę niewiele. W wolnej chwili, naprawdę
wolnej chwili książkę można przeczytać. Ja mam już przesyt romansami.
„Przeciwieństwem
miłości nie jest nienawiść, lecz obojętność.”
P.S. A przez przypadek
zauważyłem w księgarni nowego Greya. Really???
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz