czwartek, 16 kwietnia 2015

Wojciech Cejrowski – Rio Anaconda


Oj, męczyłem się z tą książką, męczyłem. Najpierw przeleżała na stole kilka tygodni, tylko po to, by w końcu ją połknąć w jakieś 3 dni. Gruba, dziwnie ciężka, a i treść zupełnie nowa. To moja pierwsza książka podróżnicza, którą zresztą dostałem na wymianę, co oznacza, że wcale jej nie chciałem. Druga kwestia, autor. Wojciecha Cejrowskiego znam z serii telewizyjnych podróży do dzikich ziem, jego niebanalny, oryginalny i bezpośredni styl bycia. Do tej pory miałem do niego sympatię. Kiedy zacząłem czytać „Rio”, wkurzał mnie z każdą stroną.

Nuda, nuda, ja wszystko wiem, nuda, ja wszystko widziałem, nuda, ze wszystkim sobie poradzę, nuda, niczego się nie boję, nuda. Takie były moje pierwsze wrażenia. Wydawało mi się, że czytam jakąś telenowelę, gdy najbardziej sensacyjnym momentem książki staje się wpadanie w błoto po raz trzeci. A sam autor im dalej odchodził od cywilizacji, tym czuł się lepiej. Ok, ale negowanie i atakowanie wszystkiego co zostaje za mną, a wychwalanie dzikości przyrody i ludzi oraz nieznanego wprawiało mnie w irytację. Dochodziłem do wniosku, że skoro ci u nas tak źle (w świecie materializmu i konsumpcjonizmu), to do widzenia i zostań sobie w buszu!

Co takiego jest w tym buszu? Nie chodzi mi o to, że uwielbiam prąd i bieżącą wodę i nie mam ochoty zmieniać tego na porę dnia i nocy i bieg rzeki. Z chęcią podglądałem co autor widział, co doświadczał, mimo że nadal było to nudne jak flaki z olejem. Dziwne obrzędy, rozmowy z szamanem, obrzydliwe jedzenie, dzikie zwierzęta i nieufność gospodarzy. Autor w pewnym momencie sam stał się gospodarzem. I dopiero przy 350 stronie (na 430) czytałem, nie dlatego, że chciałem się książki pozbyć, ale naprawdę mnie wciągnęła.

I proszę nie myśleć, że znajdziecie tam jakąś akcję, doświadczycie strachu czy uśmiejecie się do łez – mimo zapewnień na okładce. To po prostu wędrówka. Ale taka, w której to zaczyna się dostrzegać, że nagle sam staję się jej uczestnikiem. Przeniknąłem do dżungli, siedziałem razem z czarownikiem nad brzegiem rzeki i czułem wilgoć lasu.

W pewnym momencie opowiadana historia zaczęła się robić mało wiarygodna. Jakaś taka bajkowa, albo sciene - fiction. Tak jak sam autor nie wiedziałem, czy to wymysł, czy prawda? Raczej bujda, choć za każdym razem, gdy tak myślę, to jednak powątpiewam i liczę, że jednak to realizm.

Co nie zmienia faktu, że Indianie to tacy sami ludzie jak my. Nie różnimy się niczym i nawet przeniesienie się do amazońskiej wioski nie uczyni nas szczęśliwszymi, mimo że ich problemy wydają się problemami nie być.

„Rio Anaconda” to prawdziwa podróż. Nudna i z denerwującymi „Posłuchajcie...”, ale bardzo realna i obrazowa. Byłem negatywnie nastawiony, a teraz mocno zachęcam do czytania i kto wie, może sam zdecyduję się na inną wyprawę do dżungli. Książkową oczywiście.


„Nie wolno zniszczyć, jeśli nie umiesz stworzyć.”

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz